-

-

poniedziałek, 29 września 2014

Zielona Wyspa

           Wreszcie odzyskałam spokój. Dobrze wiesz, tylko przy tobie czuję się bezpiecznie. Otuliłeś mnie swoimi dużymi ramionami i zapewniłeś: Nigdzie indziej nie będzie nam lepiej, uwierz mi kochanie.
Wcale nie zaoponowałam, bo dla mnie nie ma większego znaczenia gdzie, ważne z kim. Odkąd wyjechałeś, nieustannie, choć po cichu i nieśmiało towarzyszyła mi myśl
o zamieszkaniu na stałe w obcym kraju. Zielona Wyspa jak Wyspa Nadziei zaczęła kusić nas swoimi wdziękami.
          Przeżyliśmy nasz pierwszy lot samolotem. Każdy z nas inaczej, na swój własny sposób. Ewie stopy ze strachu spociły się tak bardzo, że skarpetki można było wykręcać. Olek trzy razy przećwiczył awaryjne lądowanie podążając za instrukcjami stewardes i obrazkami umieszczonymi na siedzeniach. Tylko Amelka zdawała się niewiele rozumieć z całego przedsięwzięcia. Dla niej liczył się jedynie wyjazd do taty. Cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Ze mną było podobnie. Nie dawałam sobie rady z długotrwałą rozłąką.
          Irlandia zauroczyła nas od pierwszego zejścia z pokładu samolotu. Pod osłoną nocy przechodziliśmy przez celnicze bramki obsadzone uśmiechniętymi od ucha do ucha urzędnikami. Na drugi dzień z samego rana udaliśmy się do miasta. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze tyle zieleni.  Wicklow, w którym mieszkałeś nazywane Ogrodem Irlandii wyróżniało się  masą traw, krzewów
i kwiatów rozciągających się po okolicy. To właśnie tu ogrodnicy mają najwięcej pracy i dumni są ze swoich dobrze prowadzonych dużych ogrodów, małych ogródeczków, czy też ogromnych ogródasów .
    W tej niewielkiej miejscowości położonej  na wschodnim wybrzeżu Irlandii, nad brzegiem Morza Irlandzkiego od początku czułam się  naprawdę dobrze. Z każdej strony otaczała mnie przyjazna aura bijąca nie tylko od malowniczych krajobrazów, lecz także od przyjaznych, niezwykle sympatycznych Irlandczyków. Rozkoszowałam się  ciepłem domu, który wynajmowałeś. Położony  na wzgórzu 
z bajecznym widokiem na góry i morze pozwalał czuć się bezpiecznie. To zupełnie tak jak sobie wymarzyliśmy. I góry i morze.   Czy można chcieć więcej? Więcej oznaczałoby tak wiele, że nie dalibyśmy rady udźwignąć. Więcej byłoby zdecydowanie za dużo. Może lepiej pozostać przy tej odrobince, której dane nam było doświadczyć, byle nie przesadzić, nie przedobrzyć, by zachować umiar.        
          Dni mijały w zastraszająco szybkim tempie. Spodobała mi się ta nasza codzienna rutyna. Co rano wychodziłeś do pracy, a ja z dziećmi czekaliśmy aż wrócisz do domu. Starałam się pokazać naszym pociechom Irlandię z jak najlepszej strony, jakbym chciała przekonać ich do naszego nowego domu. Zaczęliśmy przebąkiwać im o możliwości przeprowadzenia się tu na zawsze. Udzielił im się nasz entuzjazm. Rozglądaliśmy się
w poszukiwaniu  najodpowiedniejszej szkoły, takiej, która ułatwiłaby im zaklimatyzowanie się
i zaakceptowanie nowej rzeczywistości, co tylko z pozoru wydawać by się mogło łatwym. Zdawaliśmy sobie sprawę z wynikających z tego faktu trudności. Bilans strat i zysków przekonywał nas, że jednak warto. Szukaliśmy argumentów, które popchnęłyby nas w stronę podjęcia ryzyka.
Mnie osobiście czekała praca nad sobą. Sama siebie musiałam przekonać, że warto, że nie ma w tym nic trudnego. Wyobrażałam sobie, jak idę do szefowej i składam wypowiedzenie
z pracy dającej mi wiele satysfakcji zawodowej i zabezpieczenie.  W tej chwili nie liczyło się nic poza potrzebą bycia razem. Pragnęłam mieć męża tuż obok, na wyciągnięcie ręki, nie tylko przez telefon. Wiedziałam, że dzieci cię potrzebują. Tu i teraz emigracja była jedynym sensownym rozwiązaniem i o ile ty zdążyłeś już do tej myśli przywyknąć, dla  pozostałych członków naszej rodziny perspektywa opuszczenia naszego małego świata w Polsce wcale nie była bezbolesna. Ja miałam swoją pracę, dzieci swoich przyjaciół, szkołę, ulubioną ławkę w parku, ukochane miejsca spacerowe, przytulne pokoje w naszym domku.
Irlandia miała nam wiele do zaoferowania, lecz te same rzeczy tu i tam  miały zupełnie inne znaczenie, inną rangę i jakże inne usposobienie. Te same gesty tu i tam interpretowane były zgoła  inaczej. Musielibyśmy nauczyć się żyć od nowa.
          Podobno wszystko co dobre szybko się kończy. Równie szybko minął czas dwumiesięcznego urlopu spędzonego u twego boku. Przerwa świąteczna i ferie zimowe dobiegły końca. Dla mnie
i dzieci nadszedł czas powrotu do kraju. Idylla skończyła się nazbyt niespodziewanie, choć była zaplanowana na tak krótki odcinek czasu i od początku wiedzieliśmy, że skończyć się musi. Znów stanęła przed nami perspektywa tęsknoty, bólu, samotności.
 Na lotnisku dzieci nie chciały się od ciebie odkleić. Staliśmy tam wszyscy zalewając się łzami
i wtulając się w siebie nawzajem. Olek spojrzał na ciebie z poważną miną i z nadzieją w głosie, że może się uda, poprosił: „Tatusiu, leć z nami do domu, proszę, proszę, proszę. Leć z nami”. Przytuliłeś nas wszystkich jeszcze raz bardzo mocno. Ty też wtedy płakałeś. Obiecałeś, że przylecisz na Wielkanoc, czyli za jakieś dwa miesiące. Wtedy już wiedziałam, zdałam sobie sprawę, że dłużej tak nie mogę, że nie chcę i nie potrafię wytłumaczyć tego co się z nami dzieje naszym dzieciom. Jak długo można żyć w takim zawieszeniu? Podjęłam decyzję.


piątek, 26 września 2014

Za chlebem


           To była jesień. Wszędzie pachniało wrześniem, owocami zebranymi w sadach, kasztanami porozrzucanymi w parkach, a ziemia mieniła się wszystkimi kolorami leżących na niej liści. Dzieci dopiero co wróciły do szkoły po wakacjach. Ewa do piątej klasy, Olek do drugiej. Amelka potrafiła już chodzić, zdążyłeś ją jeszcze nauczyć. Była taka malutka bezbronna i potrzebowała swojego tatusia. Wszyscy cię potrzebowaliśmy. Zawsze byłeś dla nas bardzo ważny. Wraz z twoim wyjazdem zabrakło nie tylko ciebie, zabrakło też mnie, bo nagle dysponowałam mniejszą ilością czasu. Chciałam użyć jakiś tajemnych mocy i zaczarować ten czas, by doba miała 36 albo najlepiej 48 godzin . Praca, dom, dzieci. A jak do tego doszło jakieś szkolenie, albo wizyta u lekarza, lub cokolwiek innego nieplanowanego, cały dom stawał na głowie.
         Gdy spoglądam dziś wstecz jestem pełna podziwu dla siebie, że dałam radę. Pamiętam emocje, które mną targały. Pamiętam, jak wiłam się niczym piskorz, by zdążyć na czas, by każde z moich piskląt przytulić,  posprzątać chociaż z wierzchu, by czegoś ważnego nie przegapić. Nagle, bez ostrzeżenia nasze dzieci same musiały sobie poradzić z odrabianiem lekcji,  zaczęły pomagać mi w obowiązkach domowych.
Najgorsze były wieczory. Samotnie spędzone godziny w pustym, zimnym łóżku. Nie miałam ochoty sama spać, nie mogąc się do ciebie przytulić. Leżałam godzinami licząc barany, budziłam się co jakiś czas w nocy zlana potem, jakbym przechodziła odwyk. Czy można się tak uzależnić od drugiego człowieka? Jeśli tak, to ja właśnie leczyłam się z tego uzależnienia. Długo nie mogłam pogodzić się z tym, że ciebie z nami nie było, nie mogłam znieść myśli, że byłeś tysiące kilometrów stąd, niewiadomo dokładnie gdzie i niewiadomo z kim. Owszem mówiłeś mi o wszystkim, mieszkałeś ze szwagrem i moją siostrą, jednak świadomość, że czujesz się samotny może jeszcze bardziej niż ja, podsuwała czarne scenariusze.
Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że muszę mieć wszystko pod kontrolą, bo przecież wszystko jest ode mnie zależne. Muszę na wszystko mieć oko i trzymać rękę na pulsie, bo chwila nieuwagi i znów coś się posypie.
          Wydawać by się mogło, że taki natłok spraw przyśpieszy i tak już pędzący czas. Nie. Dni wlokły się tak wolno, jeden za drugim. Mieliśmy się zobaczyć dopiero na gwiazdkę. Dzieci też nie umiały się pogodzić z twoim brakiem. Najtrudniej było to wytłumaczyć Olkowi. Nijak nie potrafił, a może nie chciał pogodzić się z twoim choć chwilowym, ale jednak odejściem. Ewa robiła dobrą minę do złej gry. Zawsze robiła wszystko, by nas zadowolić, więc funkcjonowała. Ogromną tęsknotę zobaczyłam dopiero w jej ocenach. Nie miała już paska na świadectwie. Przestało jej zależeć. Zamknęła się w tym swoim pokoju niczym w warownej baszcie i broniła wstępu do niej. Nawet nie zauważyłam kiedy się tak od siebie oddaliłyśmy. Ona schowała się tam przede mną nie chcąc przysparzać mi dodatkowych kłopotów swoją osobą. Zniknęła po prostu, schowała się przed całym światem. Tam jej było dobrze, do dziś w  swoim pokoju w domu w Polsce czuje się najbezpieczniej. Amelka zdawała się niczego nie rozumieć, ale brak taty też zaczął jej po jakimś czasie doskwierać. Największą konsternację wywoływała zaczepiając obcych panów na ulicy. Zawsze sobie jakiegoś upatrywała i wołała: Tatuś! Tatuś! Poczekaj!
Na początku od razy łzy cisnęły mi się do oczu. Potem się do tego przyzwyczaiłam. Tego typu zrywy, odruchy stały się z czasem normą w naszym odmienionym życiu.
Musiałam nauczyć się grać w piłkę, a Olkowi zawsze było mało poświeconego mu czasu. Nie mogłam tak samo długo jak przedtem wysłuchiwać jego przydługawych relacji z przeczytanej książki, obejrzanego filmu, czy wymyślonego kawału.
Czas, którym dysponowałam był wyliczony, podzielony, skrupulatnie rozplanowany. Mowy nie było o żadnych przesunięciach.
          Wieczorami długo ze sobą rozmawialiśmy. Potrzebowałam tego. Nie ważne jak wysokie rachunki telefoniczne. Nie było się jak do ciebie przytulić. „Kocham cię” wypowiedziane przez słuchawkę musiało mi wystarczyć. W rzeczywistości nie wystarczało.
Kolejne cyfry zasilające nasze konto bankowe pozwalały jednak odetchnąć z ulgą. Pomału odzyskiwaliśmy równowagę. Z miesiąca na miesiąc zaczęliśmy się czuć coraz bardziej bezpiecznie. W kwestiach finansowych wypłynęliśmy na powierzchnię. Poczucie gruntu pod nogami bardzo uspakajało.

Wszyscy liczyliśmy dni godziny, minuty dzielące nas od zobaczenia siebie nawzajem. 

czwartek, 25 września 2014

Na zakręcie

          

           Pamiętam dzień, w którym powiedziałeś mi, że straciłeś pracę. Przyjechałam wtedy ze szkolenia taka uskrzydlona, naładowana pozytywną energią, z wiarą, że wszystko mogę
i z poczuciem, że świat należy znowu do mnie, że to nasze pięć minut. Najważniejsze, by dobrze je wykorzystać.
          Praca w szkole dawała mi wiarę we własne możliwości. Po ośmiu miesiącach urlopu macierzyńskiego czułam głód zrobienia czegoś więcej dla ludzkości, potrzebę zaopiekowania się dziećmi ze społeczności szkolnej, niesienia pomocy każdej słabszej jednostce. Zmieniając choćby odrobinkę rzeczywistość z takiej jaką ją zastawałam na inną, wymagalną, poprawniejszą, zgodną z zasadami.
          Nigdy nie lubiłeś swojej pracy w korporacji. Irytowali cię ślepi na manipulacje ludzie bezmyślnie podążający niczym ćmy w stronę światła. Chcąc nie chcąc też w tą stronę podążałeś. Trochę bardziej świadomy, podenerwowany i zirytowany otaczającymi cię nonsensami, których nie da się zmienić.  To był ten moment, gdy usiadłeś na świecącej się lampce. Położyliśmy dzieci spać. Poprosiłeś, bym usiadła. Przycupnąłeś koło mnie, popatrzyłeś w moje oczy. Chciałam opowiedzieć ci o swoich wrażeniach ze szkolenia, o pomysłach na nowy rok szkolny. Chciałam wylać na ciebie tą całą moją ekscytację, ale coś bliżej nieokreślonego kazało mi się zatrzymać. Przystanęłam, bo zobaczyłam w tych twoich szeroko otwartych oczach coś niepokojącego.
-Kochanie, coś się stało…
-Nie, nic się nie stało. To nic strasznego.-powiedziałeś. Chciałeś mnie uspokoić. Twoje ciało nie podążało za słowami. Słowa miały dać mi siłę i odwagę, ale ciało krzyczało, płakało. Ciało skuliło się ze strachu. Co z nami będzie? Co  dalej?
W tej chwili czułam, że to nasz mały osobisty koniec świata. Koniec.
-Nie martw się- powiedziałeś-przecież ludzie zmieniają pracę. Przecież jest tyle rzeczy, które mógłbym robić. Zresztą od dawna już myślałem o zmianie. Ja się tam  dusiłem. Tak naprawdę czuję ulgę. Jestem im wdzięczny. Pomogli mi zrobić coś na co sam nie potrafiłem się zdobyć. Trwałbym w tym bagnie, żył i gnił. Znajdę coś.
          Zacząłeś poszukiwania. Godziny spędzone w sieci, setki rozesłanych CV. Nic. Przynajmniej nic sensownego. Stoicki spokój i zapewnienia, że to tylko kwestia czasu,
że ogłoszeń jest tak wiele. Nikt nie odpisuje, to prawda, ale w końcu ktoś odpisze. W telewizji mówią, że u nas teraz boom gospodarczy, że pracy jest pod dostatkiem.
-Zobacz- pokazywałeś mi artykuły  w Internecie - Polska jest teraz zieloną wyspą na mapie Europy. Nigdzie indziej nie dzieje się tak dobrze jak u nas. Wszystkie kraje toną w kryzysie, wszystkie poszły na dno, tylko nasz statek unosi się na powierzchni. Znalezienie pracy to tylko czysta formalność, nawet jeśli zajmie mi to trochę więcej czasu niż pierwotnie zakładałem. Ale nic mnie nie ponagla. Oszczędności starczy nam na rok. Możesz być spokojna. Na kredyty, które zaciskają pętle na naszych gardłach też wystarczy.
         Tak, najwyżej bank przyjdzie i zabierze nam nasz dom. Wyśniony, wymarzony. Nasz mały, przytulny. Nasza ostoja spokoju i poczucie bezpieczeństwa. Przyjdzie i zabierze,
a potem zlicytuje. Poczucie bezpieczeństwa. Po trzech miesiącach twojego bezrobocia poczułam, że grunt zaczyna obsuwać mi się pod nogami. Oszczędności kurczyły się jak szalone. Nagle wszystko wydało się takie drogie. Media donosiły o kolejnych podwyżkach,
o ciągłych podwyżkach. Po pół roku usiadłam i przeliczyłam. Oszczędności kurczyły się
w zastraszającym tempie, na rok nie wystarczy. Wtedy zaczęliśmy się kłócić. Zła byłam na twoje zaklinanie rzeczywistości. Myślałam, że cię uduszę, gdy na moje pytanie o przyszłość odpowiadałeś:
-Wszystko będzie dobrze, kochanie. Nie martw się. Zobaczysz, jakoś to się ułoży.
          I wtedy trafił ci się ten nieszczęsny przedstawiciel handlowy. Przez kolejne trzy miesiące nie było cię w domu. Albo byłeś w pracy, albo wisiałeś na telefonie rozmawiając
z klientami. Ja sama z całym domem na głowie i wciąż bez pieniędzy. Bo twoje nowe zajęcie nie przynosiło dochodów.
-Muszę się jeszcze dużo nauczyć.-mówiłeś- A potem, muszę poczekać do końca miesiąca, bo szef czeka na przelewy.
          A potem czekałeś do końca następnego miesiąca i do końca następnego. I nic. Zanim zorientowałeś się, że nic z tego nie będzie minęły trzy albo cztery miesiące. Miesiące stracone, miesiące które oddaliły cię od szansy na sensowną pracę.
I kiedy już nam się wydawało, że za chwilę całe niebo spadnie nam na głowy i że pochłonie nas piekło, zadzwonił Adam, mąż mojej siostry Eli z Irlandii. Zaproponował ci pracę  co prawda na przysłowiowym zmywaku, ale za to w porządnej irlandzkiej restauracji .
          Wydawać by się mogło, że to już koniec naszych rozterek, niepowodzeń, niepewności i trwogi. Ten koniec okazał  się jednak być  dopiero początkiem. Początkiem tułaczki, zawieruchy i rewolucji w naszym i tak już mało poukładanym życiu.
         


poniedziałek, 22 września 2014

Wojowniczka

          Tańczą, podskakują, śmieją się i płaczą, przystają na moment i znów do przodu w te pędy wyrywają. Raz rozsądne i poukładane, innym razem szalone, zwariowane i nie do ogarnięcia. To myśli moje wymieszane z burzą emocji, z rozterkami, żalami, bólami, ze śmiechem, radością i wesołością i z lękami dnia codziennego. Te ostatnie najbardziej nie dają mi spokoju.
          Bo przecież dzień mógłby być jak co dzień. Najbardziej zwyczajny, powtarzalny, bez upadków i wzlotów. Dzień, który by nie zaskakiwał absolutnie niczym, który byłby przewidywalny i którego wtedy nie trzeba by się było bać. Taki dzień zwyczajny, że niby wstaję, że jem i idę, i patrzę i widzę, słucham i słyszę, wącham i czuję. A potem spotykam kogoś, witam się takim zwyczajnym, wyświechtanym „Dzień dobry”. I patrzę na miny ludzi kręcących się wokół, i wszyscy niby tacy zadowoleni i uśmiechnięci. I w tym dniu nikt nie miałby do mnie pretensji. I byłabym tylko ja i mój poukładany, przewidywalny  świat. Tam byłabym ja. Ta spokojna, wiedząca co może mnie spotkać. Ja. Ta, którą nie zaskakują żadne niespodzianki, żadne nieprzewidziane okoliczności. Od rana do wieczora ja według planu, rozporządzeń i przepisów,  a wokół mnie wszystko pod kontrolą, zgodnie z moimi pragnieniami i moim „widzimisie”.
Ideał? Źródło szczęścia i wiecznej przyjemności, czy… A  może tylko wydaje mi się…
Cóż zamiast?
          Zamiast bieg szaleńczy, zdaje się, że wciąż pod górę, albo raczej jazda bez trzymanki. Brak stałych elementów. I choć jest tak pięknie, bo nie ma czasu na nudę, to jednak
w dłuższej perspektywie brakuje oddechu. I ludzie jak nie ludzie. A wokół kolce, krzewy
i ciernie. Au, boli. Boli niemiłosiernie, ale co tam, brnę w to dalej. I do przodu pędzę i pędzę, byle szybciej, byle dalej, bez refleksji, bez zastanowienia. „A dokąd? No dokąd?”- pytam. Pytam: „Co dalej? I w ogóle po co to wszystko i na co?” Poddaję się bezwolnie jakiejś niewidzialnej maszynie czasodegradacyjnej.
          A ona mieli mnie i mieli na kawałki i przeżuwa by wypluć bez litości na ulicę. A potem leże tam dopóki deszcz nie spadnie z błękitnego nieba i nie obmyje moich ran. A gdy ten deszcz tak siąpi na moje obolałe ciało i zbolałą duszę, czuję ukojenie. Pomału powstaję
z  kolan. Ja. Po raz kolejny daję radę. Ja silna, pokonana ale żywa i gotowa do stoczenia kolejnego boju. Boju o siebie, o rodzinę, o Ciebie i o całą ludzkość. Urodziłam się by zbawiać świat, by śmiać się i nieść ukojenie innym by dawać ludziom radość, by ich wspierać radować i cierpieć za miliony. To właśnie ja. Pokonana niepokonana, martwa, ale wciąż żywa. Gotowa na wszystko. Stoję tu pośrodku pola i czekam na kolejne wyzwania.
Stoję ja matka Polka na  emigracji…