Tańczą, podskakują, śmieją się i
płaczą, przystają na moment i znów do przodu w te pędy wyrywają. Raz rozsądne i
poukładane, innym razem szalone, zwariowane i nie do ogarnięcia. To myśli moje
wymieszane z burzą emocji, z rozterkami, żalami, bólami, ze śmiechem, radością
i wesołością i z lękami dnia codziennego. Te ostatnie najbardziej nie dają mi spokoju.
Bo przecież dzień mógłby być jak co
dzień. Najbardziej zwyczajny, powtarzalny, bez upadków i wzlotów. Dzień, który
by nie zaskakiwał absolutnie niczym, który byłby przewidywalny i którego wtedy
nie trzeba by się było bać. Taki dzień zwyczajny, że niby wstaję, że jem i idę,
i patrzę i widzę, słucham i słyszę, wącham i czuję. A potem spotykam kogoś,
witam się takim zwyczajnym, wyświechtanym „Dzień dobry”. I patrzę na miny ludzi
kręcących się wokół, i wszyscy niby tacy zadowoleni i uśmiechnięci. I w tym
dniu nikt nie miałby do mnie pretensji. I byłabym tylko ja i mój poukładany,
przewidywalny świat. Tam byłabym ja. Ta
spokojna, wiedząca co może mnie spotkać. Ja. Ta, którą nie zaskakują żadne
niespodzianki, żadne nieprzewidziane okoliczności. Od rana do wieczora ja
według planu, rozporządzeń i przepisów,
a wokół mnie wszystko pod kontrolą, zgodnie z moimi pragnieniami i moim
„widzimisie”.
Ideał? Źródło szczęścia i
wiecznej przyjemności, czy… A może tylko
wydaje mi się…
Cóż zamiast?
Zamiast bieg szaleńczy, zdaje się, że wciąż
pod górę, albo raczej jazda bez trzymanki. Brak stałych elementów. I choć jest
tak pięknie, bo nie ma czasu na nudę, to jednak
w dłuższej perspektywie brakuje oddechu. I ludzie jak nie ludzie. A wokół kolce, krzewy
i ciernie. Au, boli. Boli niemiłosiernie, ale co tam, brnę w to dalej. I do przodu pędzę i pędzę, byle szybciej, byle dalej, bez refleksji, bez zastanowienia. „A dokąd? No dokąd?”- pytam. Pytam: „Co dalej? I w ogóle po co to wszystko i na co?” Poddaję się bezwolnie jakiejś niewidzialnej maszynie czasodegradacyjnej.
w dłuższej perspektywie brakuje oddechu. I ludzie jak nie ludzie. A wokół kolce, krzewy
i ciernie. Au, boli. Boli niemiłosiernie, ale co tam, brnę w to dalej. I do przodu pędzę i pędzę, byle szybciej, byle dalej, bez refleksji, bez zastanowienia. „A dokąd? No dokąd?”- pytam. Pytam: „Co dalej? I w ogóle po co to wszystko i na co?” Poddaję się bezwolnie jakiejś niewidzialnej maszynie czasodegradacyjnej.
A ona mieli mnie i mieli na kawałki i
przeżuwa by wypluć bez litości na ulicę. A potem leże tam dopóki deszcz nie
spadnie z błękitnego nieba i nie obmyje moich ran. A gdy ten deszcz tak siąpi
na moje obolałe ciało i zbolałą duszę, czuję ukojenie. Pomału powstaję
z kolan. Ja. Po raz kolejny daję radę. Ja silna, pokonana ale żywa i gotowa do stoczenia kolejnego boju. Boju o siebie, o rodzinę, o Ciebie i o całą ludzkość. Urodziłam się by zbawiać świat, by śmiać się i nieść ukojenie innym by dawać ludziom radość, by ich wspierać radować i cierpieć za miliony. To właśnie ja. Pokonana niepokonana, martwa, ale wciąż żywa. Gotowa na wszystko. Stoję tu pośrodku pola i czekam na kolejne wyzwania.
z kolan. Ja. Po raz kolejny daję radę. Ja silna, pokonana ale żywa i gotowa do stoczenia kolejnego boju. Boju o siebie, o rodzinę, o Ciebie i o całą ludzkość. Urodziłam się by zbawiać świat, by śmiać się i nieść ukojenie innym by dawać ludziom radość, by ich wspierać radować i cierpieć za miliony. To właśnie ja. Pokonana niepokonana, martwa, ale wciąż żywa. Gotowa na wszystko. Stoję tu pośrodku pola i czekam na kolejne wyzwania.
Stoję ja matka Polka na emigracji…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz