-

-

czwartek, 23 października 2014

Jesienna oda do radości

          Powszechnie wierzy się, że szczęśliwi ludzie żyją dłużej. Dlaczego? Bo codzienne zamartwianie nie zatruwa ich życia, bo nie plują w siebie jadem. „Pozytywiści” rozkoszują się każdą chwilą spędzoną na Ziemi i wyciskają życie jak cytrynę, oby tylko więcej, oby kwaśniej, wtedy dostatecznie ciekawie. Zawsze pozytywnie, co by się nie działo, grunt to dobry humor i przednia zabawa.
          Jesień zdaje się nie zawsze nastrajać nas pozytywnie. Owija nas tymi swoimi deszczowo-wietrznymi szponami, czochra chłodem i ściąga do samych nizin. Ludzie zdają się snuć ulicami jak cienie, przemykają szybko, czym prędzej chowając się w zakamarkach ogrzanych domostw. Jesień to pora roku, w której niekoniecznie czujemy się szczęśliwi  
z wielu różnych powodów. Senność, spadek nastroju, nostalgia, tęsknota za jasnością
i ciepłem promieni słonecznych, melancholia, brak energii i chęci do działania. Zmęczenie
i jakby brak cierpliwości w niektórych zdających się przerastać nas sytuacjach powodują wycofanie się i zamknięcie w czterech ścianach. Czy kierunek działania polegający na ukryciu się w schronie na pewno „robi” nam dobrze? Na warunki panujące w danej porze roku nie mamy wpływu. Jesień zawsze pozostanie jesienią, czy nam się to podoba czy nie. Może należałoby ją zaakceptować, choć trochę się z nią zaprzyjaźnić
i przede wszystkim zmienić swoje nastawienie. I nie chodzi tu wcale od razu o różowe okulary. Szczypta dobrego humoru, zwykły spacer mimo jesiennej zawieruchy, czy mała czarna kawka w miłym  towarzystwie jeszcze nikomu nie zaszkodziły, czasem nawet pomogły.
          Może warto byłoby się pokusić o poszukanie jakiejś drobnostki, która wprawiłaby nas  w dobry nastrój. Pozytywna strona deszczu, wiatru, uczucia chłodu, a nawet zimna? „To już chyba jakaś przesada.”- rzekłby jakiś znudzony, zamartwiający się męczennik nie umiejący lub nie mający ochoty na zadowolenie się małymi rzeczami. Pamiętajmy jednak, że małe rzeczy to składowe grubszych spraw. A może szkoda życia na czekanie na grubsze uciechy
i poważniejsze radochy, kiedy sprzed nosa uciekają nam te małe, ale jakże słodziutkie.
          Każdy potrzebuje innych kwiatków do osłodzenia sobie codziennej rzeczywistości. Jednym wystarczy jakaś super wypasiona bryka, inni marzą o dobrym sprzęcie, kobiety rozpuszczają ciężko zarobione pieniądze mężów  dogadzając sobie kolejnym ciuszkiem tudzież fatałaszkiem. Większość z nas zadowolenia doszukuje się jednak w drugim człowieku, stąd przekonanie, że życie w parze jest kopalnią szczęścia, oczywiście pod warunkiem, że wybranek, tudzież wybranka serca pasuje do nas jak druga połowa jabłka.
          Reasumując do szczęścia potrzebne są: dużo zdrowia, jeszcze większa  fura pieniędzy, wyrozumiały i kochający partner oraz satysfakcjonująca praca. Obraz wiecznej szczęśliwości dopełnić mogłoby jakieś ciekawe zainteresowanie, gorąca pasja wypełniająca po brzegi długie jesienne wieczory. Czasem niemożliwym jest uchwycić to wszystko w jednej chwili, w tym samym momencie. Stąd pomysł na degustację pojedynczych kęsów. Choć konsumowane w odstępach czasowych w końcu dadzą uczucie sytości.
          Czy jesteś szczęśliwy? Czy się zamartwiasz, umartwiasz i maltretujesz? Zadaj sobie pytanie: „W jakim celu? Po co?”. Szkoda na to jesieni i każdej innej pory roku. Człowieku, życia szkoda! Te chwile tak szybko umykają. Więc zamiast zamykać się w czterech ścianach, wyjdź do nas, uśmiechnij się, uwierz, że i ty zasłużyłeś na mały kawałek urodzinowego tortu. Pozwól sobie na tę odrobinę luksusu i ciesz się błahostkami.
Pamiętaj: „Don’t worry! Be happy!”



piątek, 17 października 2014

Szkoła marzeń

Okazuje się, że może być oswojona, może nęcić swoim sposobem postępowania, nauczania i indywidualnego podejścia do każdego ucznia. Wicklow Educate Together National School to najlepsza rzecz jaka mogła się przydarzyć moim pociechom w życiu. To szkoła, która wyposaży ich  w potrzebne w przyszłości fundamenty. Kiedyś umożliwią one budowę ich prywatnych domów, trwałych i pewnych siebie, a co za tym idzie pozwolą bez lęku patrzeć na otaczającą ich rzeczywistość.
Pamiętam pierwszy dzień dzieciaków w tej szkole. Stres mnie zjadał. Przecież oni w ogóle nie znają angielskiego, przynajmniej nie na tyle, by funkcjonować w społeczności szkolnej. Będą zbierać same jedynki! Nie przejdą z klasy do klasy! To jakieś wariactwo, co ja zrobiłam?! -zastanawiałam się uruchamiając tradycyjnie  samobiczowanie.
          Mile zaskoczyłam się już na samym początku. Pierwszy dzień szkoły, rodzice z uczniami gromadzą się przed budynkiem, czekamy na otwarcie drzwi. Nikt się nie śpieszy, nie pokrzykuje na dzieciaki, wszyscy uśmiechnięci, zrelaksowani, tryskający pozytywną energią, humorem. Wszyscy wypoczęci po wakacjach wymieniają się pozdrowieniami i opowiadają o sprawach bieżących. Co niektórzy dochodzą w trakcie i wcale się nie śpieszą, jakby w myśl zasady „Spokojnie, spokojnie, spóźnić się zawsze zdążę”. Punkt dziewiąta w drzwiach staje pryncypał tego przybytku, wita zebranych i zaprasza do środka. Nie ma przemówień, galowych strojów, nie ma stania na apelu, upomnień i nawróceń. Jest miłe, spokojne, pełne radości „Witajcie!” Cieszymy się, że już jesteście!”. 
          To wszystko?  Cieszymy się, że już jesteście? Witajcie? To zgoła odmienne rozpoczęcie roku od tego, do którego przywykłam. Jednak pozytywnie nastraja, otula i popycha z ciekawością do przodu. Co dalej będzie?
        Dalej lot w przestworzach, poszerzanie horyzontów, dalej ocean pełen wyzwań i uniesień. Dalej po prostu Przygoda! Hej przygodo!
          Educate Together to rosnąca sieć szkół w Irlandii. Główny nurt idei tego typu edukacji oparty jest na szacunku wobec drugiego człowieka niezależnie od jego pochodzenia społecznego, kulturalnego i religijnego tła. Nauczanie koncentruje się na   demokratycznym podejściu do życia oraz na wzajemnym poszanowaniu między rodzicami, uczniami i nauczycielami. Nie ma wyższości jednych nad drugimi, jest zrozumienie, wsparcie i współpraca w pełnym tego słowa znaczeniu.
To taki typ szkoły co to wniósł nowe myślenie do edukacji irlandzkiej. Powiewa nowoczesnymi i nowatorskimi metodami pracy. Po raz pierwszy pozwala na koedukację i nie zmusza do noszenia mundurków.
Wspólna edukacja w tego typu szkołach opiera się na czterech podstawowych zasadach. Jedną z nich to  demokracja. Rodzice nie stoją tu z boku jako bierni obserwatorzy zdani na łaskę lub niełaskę nauczyciela. Zachęcani i ośmielani przez kierownictwo szkoły aktywnie biorą udział w edukacji dziecka.  Włącznie z organizowaniem życia szkolnego i pozaszkolnego swoich pociech oraz ich kolegów i koleżanek. W myśl zasady wszyscy w równym stopniu jesteśmy odpowiedzialni za wychowanie przyszłego pokolenia, a wszystkie dzieci nasze są, więc czyńmy to wspólnie i zgodnie, a wychowamy mądre, wrażliwe i odpowiedzialne społeczeństwo.
W Polsce nie doczekaliśmy się jeszcze zaangażowania rodziców we wspólną edukację. Myśl ta nie dotarła także  do wielu innych państw europejskich i wcale nie jest  powszechna w  irlandzkich szkołach katolickich. Konieczność wspólnego włączenia się w edukację przyszłych pokoleń  nie często dociera do świadomości współczesnych dorosłych uganiających się za dobrami materialnymi, uskarżającymi się na brak czasu i nadmiar zajęć. Efekt? Dzieci pozostawione same sobie, zdane tylko na siebie, samotne i zagubione.
Educate Together opracowało innowacyjne programy edukacyjne, które otwierają oczy dzieci na otaczający ich świat, pozwalają na jego poznanie z uwzględnieniem wszystkich różnic w nich występujących, a co najważniejsze wspierają  rozwój każdego dziecka nie zduszając w zarodku indywidualności. Młody człowieku, bądź takim jaki jesteś, bo różnić można się pięknie. I dobrze, że jesteśmy różni. Dzięki temu świat nabiera tysiąca barw i rozświetla odległe horyzonty blaskiem kolorowej tęczy.



czwartek, 9 października 2014

Dzień jak co dzień

Jesień tego roku przyszła szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Nagle z dnia na dzień zrobiło się „szaro, buro i kudłato”. Ostatni tydzień upłynął nam pod tytułem: "Ciągle pada". Nie! Nie pada. Określenia pasujące do ubiegłego  tygodnia powinny brzmieć: "Ciągle leje", "Leje jak z cebra", "Urwanie chmury". Teraz w pełni  rozumiem tych wszystkich, którzy opowiadali mi o deszczowej Irlandii. Do tej pory pogoda rozpieszczała nas tu słońcem, które dodaje uroku przepięknym krajobrazom. Zdaje się je wykańczać, dopracowywać i udoskonalać nadając im takiego wyjątkowego blasku, co to zapada w sercu i umyśle i długo pozostaje pomagając przetrwać ponurą jesień i zimę. To taki blask ogrzewający ludzkie wnętrza.
          Jest bardzo wcześnie rano. Moja rodzinka pogrążona  jeszcze w słodkim i głębokim śnie, leży sobie w ciepłych łóżeczkach. Ja obudzona hałasem przejeżdżającej po ulicy śmieciarki wstaję. Nie potrafię i nie chcę  leżeć w łóżku i przewracać się z boku na bok. Nie za bardzo mam ochotę na obcowanie z własnymi myślami sam na sam.  Za dużo, za szybko, zbyt wnikliwie i przenikliwie. Zbiegam na dół do kuchni, zaparzam pyszną, aromatyczną kawę, patrzę przez okno... a tu miła niespodzianka. Słońce! Boże! Jak ja na nie czekałam! Słońce, moje jedyne, ukochane, takie dobre i ciepłe, takie ogrzewające i krzepiące. Po prostu słońce, albo nie po prostu, albo S Ł O Ń C E. Czyli nadzieja i lekarstwo na ból i cierpienie.
Dopadła mnie nostalgia i owinęła swoim szalem tęsknota. Tęsknota  za domem, za rodziną,  za polami i lasami... Tęsknota za pracą. Ileż można wypoczywać, nie pędzić, nie gnać i się nie śpieszyć?
No ile? Byle nie za długo. NUDA i gdy przystajesz na chwilę doganiają cię te myśli...  A poza tym cały świat czeka na to, bym go zbawiła. Czyż nie takie powinno być moje przeznaczenie? Póki co nie ma czasu na sentymenty.
          Dzieciaki pierwsze dni szkoły mają już za sobą, a ja pomału popadam w rutynę. Pobudka, śniadanko, podwózka dzieci do szkoły, męża do pracy, kawka, herbatka, książeczka, spacerek z Amelką, lub jakiś plac zabaw. Jak na porządną gospodynię domową przystało w harmonogramie dnia mieści się również sprzątanie i gotowanie. Jadę odebrać dzieciaki, jemy obiadek, odrabiamy lekcje. Z pracy wracasz ty i przejmujesz nasze pociechy, by dać mi chwilkę  dla siebie. Ten czas spędzam  ucząc się angielskiego. Czuję, że robię postępy, ale wiele jeszcze muszę się nauczyć. Daleko mi do doskonałości, która zdaje się być moim życiowym przekleństwem. Nie potrafię sobie odpuścić, pogłaskać po głowie chociażby  za głupstwo, jakieś małe „conieco”. Za to chętnie będę się biczować i ganić. To mogłaś zrobić lepiej, dlaczego bardziej się nie postarałaś? Tylko na tyle cię stać? Świadomość bycia obcym wcale nie pomaga. Przecież zdaję sobie sprawę, że żyjąc tu trzeba być zawsze lepszym i stale udowadniać, że stać mnie na więcej. To taki gwarant powodzenia. Przeciętność zdaje się być zarezerwowana dla tubylców. Wcale się nad sobą nie użalam. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Dlaczego zresztą miałoby być? Wspinanie się pod górę to moja specjalność.

Trzymam się tych swoich osobistych  wyzwań kurczowo, sama się dyscyplinuję, co z wiekiem przychodzi dość łatwo. Wszystko po to, by nie zmarnować czasu, aby wykorzystać każdą sekundę, minutę i godzinę. Dzięki temu „dzień jak co dzień” różni się jednak od tego poprzedniego, a ja mam poczucie, że bycie tu nie jest pozbawione sensu. Każdy z nas osiąga swoje własne szczyty, każdy na swój sposób trawi tę nową rzeczywistość.

poniedziałek, 6 października 2014

Rodzina w komplecie

          No i zaczęła się nasza przygoda z Wyspami. Tym razem na poważnie. Skończyły się próby i żarty. Decyzja zapadła. Doczekaliśmy do końca roku szkolnego i wsiedliśmy
w pierwszy samolot mknący w kierunku Irlandii, w kierunku naszego taty.  Czy się boję? Oczywiście, że tak, tylko głupi się nie boi. Boję się bardzo. Tylko nie do końca potrafię określić czego. Na chwilę obecną wiele mnie drażni, coś tam denerwuje.
Przed nami pierwsza noc w nowym mieszkanku. Jeszcze nie całkiem się rozpakowaliśmy, ale generalnie wszystkim sprawia nam to dużo frajdy i radochy. A dzieciaki tak się cieszą, że trudno poskromić ich szał poznawania nowych kątów, któremu towarzyszą okrzyki i wariacje mniej lub bardziej kontrolowane. Dobrze się tu czuję, choć wciąż nie do końca  jak u siebie
w domu.
Zdążyłam już  wypocząć, zregenerowałam siły. Nie wiem jak długo wytrzymam nic nie robiąc. Tęsknię za pracą. Wzięłam roczny urlop bojąc się palić za sobą wszystkich mostów. Niektórzy nazywają to asekuranctwem, a ja po prostu wentylem bezpieczeństwa. W razie gdybym potrzebowała odwrotu.
Niewielkie mam szanse na pracę w zawodzie. Muszę poprawić swoje umiejętności językowe. Jednym słowem na nudę nie będzie czasu. Przed nami ostatni miesiąc wakacji i szkoła. Dzieciaki już nie mogą się doczekać, są ciekawe nowej rzeczywistości. Póki co nawiązują pierwsze kontakty z tubylcami na osiedlu. Staram się im pomagać, wspieram na każdym kroku.
          Poznałam już swoja sąsiadkę. Bardzo miła, zawsze uśmiechnięta i życzliwa. Na razie to moja jedyna okazja na ćwiczenie języka. Nie mam blokady, ale czasem się wstydzę, gdy zdarzy mi się popełnić jakąś językową gafę. Teraz widzę jak wiele  muszę się nauczyć. Irlandzki angielski zdecydowanie różni się od tego uczonego w polskiej szkole. Największą trudność sprawia tutejszy akcent. Nie zniechęcam się. Robię dobrą minę i też się uśmiecham naśladując Irlandczyków, nadrabiam mową ciała.
          Najprzyjemniejsze są wieczory. Wreszcie możemy je spędzać wszyscy razem. Mama, TATA i dzieci. Zabierasz nas na wycieczki, spacery i place zabaw. Wspólnie penetrujemy okolicę i poznajemy naszą nową ojczyznę. Wszyscy mamy nadzieję na lepsze życie. Lepsze, bo razem, w komplecie. Odkrywam, że tu żyje się inaczej, chyba trochę łatwiej i lżej po prostu. Nie dlatego, że inni nie patrzą nam na ręce. Czuję jakąś taką beztroskę rozchodzącą się po ciele. Ona rozlewa się na wszystkie członki, przynosi spokój, ukojenie. Działa niczym endorfiny szczęścia. Dopiero tu i teraz widzę, że twoje „wszystko będzie dobrze”  wreszcie ma sens. Twój stoicki spokój już nie drażni, tylko się udziela.

          Tęsknimy za dziadkami. Oni bardzo nam kibicują i trzymają kciuki za całą tą naszą tułaczkę. Gdyby nie rodzina pozostała w Polsce już w ogóle nie myślałabym o tamtej rzeczywistości, która wydaje się być tak odległa. Jakby była zupełnie innym światem, jak kraina pochodząca z innego życia. Pomału zaciera się obraz stamtąd. Liczy się tylko tu i teraz. Prosisz, bym nie myślała, nie zastanawiała się, gdzie byłoby nam lepiej, gdzie czulibyśmy się szczęśliwsi. Mówisz, że najbardziej szczęśliwi będziemy żyjąc razem. Spoglądam na uśmiechnięte twarze dzieci. Koniecznie trzeba nadrobić utracony czas, zadość uczynić wszystkie te dni spędzone w samotności spowodowanej brakiem ciebie. A jak już nasycimy się sobą nawzajem, czy zaczniemy żyć normalnie? Bez żalu, tęsknoty i wyrzutów sumienia, bez strachu? Gdzieś z tyłu głowy kołaczą się myśli niespokojne. Zadaję sobie setki pytań, wypisuję plusy i minusy, bilansuję zyski i straty. Z każdym kolejnym dniem wątpliwości coraz więcej. Nikomu o nich nie wspominam, wzdycham tylko czasem i czekam na szarość nadciągającej jesieni.

poniedziałek, 29 września 2014

Zielona Wyspa

           Wreszcie odzyskałam spokój. Dobrze wiesz, tylko przy tobie czuję się bezpiecznie. Otuliłeś mnie swoimi dużymi ramionami i zapewniłeś: Nigdzie indziej nie będzie nam lepiej, uwierz mi kochanie.
Wcale nie zaoponowałam, bo dla mnie nie ma większego znaczenia gdzie, ważne z kim. Odkąd wyjechałeś, nieustannie, choć po cichu i nieśmiało towarzyszyła mi myśl
o zamieszkaniu na stałe w obcym kraju. Zielona Wyspa jak Wyspa Nadziei zaczęła kusić nas swoimi wdziękami.
          Przeżyliśmy nasz pierwszy lot samolotem. Każdy z nas inaczej, na swój własny sposób. Ewie stopy ze strachu spociły się tak bardzo, że skarpetki można było wykręcać. Olek trzy razy przećwiczył awaryjne lądowanie podążając za instrukcjami stewardes i obrazkami umieszczonymi na siedzeniach. Tylko Amelka zdawała się niewiele rozumieć z całego przedsięwzięcia. Dla niej liczył się jedynie wyjazd do taty. Cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Ze mną było podobnie. Nie dawałam sobie rady z długotrwałą rozłąką.
          Irlandia zauroczyła nas od pierwszego zejścia z pokładu samolotu. Pod osłoną nocy przechodziliśmy przez celnicze bramki obsadzone uśmiechniętymi od ucha do ucha urzędnikami. Na drugi dzień z samego rana udaliśmy się do miasta. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze tyle zieleni.  Wicklow, w którym mieszkałeś nazywane Ogrodem Irlandii wyróżniało się  masą traw, krzewów
i kwiatów rozciągających się po okolicy. To właśnie tu ogrodnicy mają najwięcej pracy i dumni są ze swoich dobrze prowadzonych dużych ogrodów, małych ogródeczków, czy też ogromnych ogródasów .
    W tej niewielkiej miejscowości położonej  na wschodnim wybrzeżu Irlandii, nad brzegiem Morza Irlandzkiego od początku czułam się  naprawdę dobrze. Z każdej strony otaczała mnie przyjazna aura bijąca nie tylko od malowniczych krajobrazów, lecz także od przyjaznych, niezwykle sympatycznych Irlandczyków. Rozkoszowałam się  ciepłem domu, który wynajmowałeś. Położony  na wzgórzu 
z bajecznym widokiem na góry i morze pozwalał czuć się bezpiecznie. To zupełnie tak jak sobie wymarzyliśmy. I góry i morze.   Czy można chcieć więcej? Więcej oznaczałoby tak wiele, że nie dalibyśmy rady udźwignąć. Więcej byłoby zdecydowanie za dużo. Może lepiej pozostać przy tej odrobince, której dane nam było doświadczyć, byle nie przesadzić, nie przedobrzyć, by zachować umiar.        
          Dni mijały w zastraszająco szybkim tempie. Spodobała mi się ta nasza codzienna rutyna. Co rano wychodziłeś do pracy, a ja z dziećmi czekaliśmy aż wrócisz do domu. Starałam się pokazać naszym pociechom Irlandię z jak najlepszej strony, jakbym chciała przekonać ich do naszego nowego domu. Zaczęliśmy przebąkiwać im o możliwości przeprowadzenia się tu na zawsze. Udzielił im się nasz entuzjazm. Rozglądaliśmy się
w poszukiwaniu  najodpowiedniejszej szkoły, takiej, która ułatwiłaby im zaklimatyzowanie się
i zaakceptowanie nowej rzeczywistości, co tylko z pozoru wydawać by się mogło łatwym. Zdawaliśmy sobie sprawę z wynikających z tego faktu trudności. Bilans strat i zysków przekonywał nas, że jednak warto. Szukaliśmy argumentów, które popchnęłyby nas w stronę podjęcia ryzyka.
Mnie osobiście czekała praca nad sobą. Sama siebie musiałam przekonać, że warto, że nie ma w tym nic trudnego. Wyobrażałam sobie, jak idę do szefowej i składam wypowiedzenie
z pracy dającej mi wiele satysfakcji zawodowej i zabezpieczenie.  W tej chwili nie liczyło się nic poza potrzebą bycia razem. Pragnęłam mieć męża tuż obok, na wyciągnięcie ręki, nie tylko przez telefon. Wiedziałam, że dzieci cię potrzebują. Tu i teraz emigracja była jedynym sensownym rozwiązaniem i o ile ty zdążyłeś już do tej myśli przywyknąć, dla  pozostałych członków naszej rodziny perspektywa opuszczenia naszego małego świata w Polsce wcale nie była bezbolesna. Ja miałam swoją pracę, dzieci swoich przyjaciół, szkołę, ulubioną ławkę w parku, ukochane miejsca spacerowe, przytulne pokoje w naszym domku.
Irlandia miała nam wiele do zaoferowania, lecz te same rzeczy tu i tam  miały zupełnie inne znaczenie, inną rangę i jakże inne usposobienie. Te same gesty tu i tam interpretowane były zgoła  inaczej. Musielibyśmy nauczyć się żyć od nowa.
          Podobno wszystko co dobre szybko się kończy. Równie szybko minął czas dwumiesięcznego urlopu spędzonego u twego boku. Przerwa świąteczna i ferie zimowe dobiegły końca. Dla mnie
i dzieci nadszedł czas powrotu do kraju. Idylla skończyła się nazbyt niespodziewanie, choć była zaplanowana na tak krótki odcinek czasu i od początku wiedzieliśmy, że skończyć się musi. Znów stanęła przed nami perspektywa tęsknoty, bólu, samotności.
 Na lotnisku dzieci nie chciały się od ciebie odkleić. Staliśmy tam wszyscy zalewając się łzami
i wtulając się w siebie nawzajem. Olek spojrzał na ciebie z poważną miną i z nadzieją w głosie, że może się uda, poprosił: „Tatusiu, leć z nami do domu, proszę, proszę, proszę. Leć z nami”. Przytuliłeś nas wszystkich jeszcze raz bardzo mocno. Ty też wtedy płakałeś. Obiecałeś, że przylecisz na Wielkanoc, czyli za jakieś dwa miesiące. Wtedy już wiedziałam, zdałam sobie sprawę, że dłużej tak nie mogę, że nie chcę i nie potrafię wytłumaczyć tego co się z nami dzieje naszym dzieciom. Jak długo można żyć w takim zawieszeniu? Podjęłam decyzję.


piątek, 26 września 2014

Za chlebem


           To była jesień. Wszędzie pachniało wrześniem, owocami zebranymi w sadach, kasztanami porozrzucanymi w parkach, a ziemia mieniła się wszystkimi kolorami leżących na niej liści. Dzieci dopiero co wróciły do szkoły po wakacjach. Ewa do piątej klasy, Olek do drugiej. Amelka potrafiła już chodzić, zdążyłeś ją jeszcze nauczyć. Była taka malutka bezbronna i potrzebowała swojego tatusia. Wszyscy cię potrzebowaliśmy. Zawsze byłeś dla nas bardzo ważny. Wraz z twoim wyjazdem zabrakło nie tylko ciebie, zabrakło też mnie, bo nagle dysponowałam mniejszą ilością czasu. Chciałam użyć jakiś tajemnych mocy i zaczarować ten czas, by doba miała 36 albo najlepiej 48 godzin . Praca, dom, dzieci. A jak do tego doszło jakieś szkolenie, albo wizyta u lekarza, lub cokolwiek innego nieplanowanego, cały dom stawał na głowie.
         Gdy spoglądam dziś wstecz jestem pełna podziwu dla siebie, że dałam radę. Pamiętam emocje, które mną targały. Pamiętam, jak wiłam się niczym piskorz, by zdążyć na czas, by każde z moich piskląt przytulić,  posprzątać chociaż z wierzchu, by czegoś ważnego nie przegapić. Nagle, bez ostrzeżenia nasze dzieci same musiały sobie poradzić z odrabianiem lekcji,  zaczęły pomagać mi w obowiązkach domowych.
Najgorsze były wieczory. Samotnie spędzone godziny w pustym, zimnym łóżku. Nie miałam ochoty sama spać, nie mogąc się do ciebie przytulić. Leżałam godzinami licząc barany, budziłam się co jakiś czas w nocy zlana potem, jakbym przechodziła odwyk. Czy można się tak uzależnić od drugiego człowieka? Jeśli tak, to ja właśnie leczyłam się z tego uzależnienia. Długo nie mogłam pogodzić się z tym, że ciebie z nami nie było, nie mogłam znieść myśli, że byłeś tysiące kilometrów stąd, niewiadomo dokładnie gdzie i niewiadomo z kim. Owszem mówiłeś mi o wszystkim, mieszkałeś ze szwagrem i moją siostrą, jednak świadomość, że czujesz się samotny może jeszcze bardziej niż ja, podsuwała czarne scenariusze.
Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że muszę mieć wszystko pod kontrolą, bo przecież wszystko jest ode mnie zależne. Muszę na wszystko mieć oko i trzymać rękę na pulsie, bo chwila nieuwagi i znów coś się posypie.
          Wydawać by się mogło, że taki natłok spraw przyśpieszy i tak już pędzący czas. Nie. Dni wlokły się tak wolno, jeden za drugim. Mieliśmy się zobaczyć dopiero na gwiazdkę. Dzieci też nie umiały się pogodzić z twoim brakiem. Najtrudniej było to wytłumaczyć Olkowi. Nijak nie potrafił, a może nie chciał pogodzić się z twoim choć chwilowym, ale jednak odejściem. Ewa robiła dobrą minę do złej gry. Zawsze robiła wszystko, by nas zadowolić, więc funkcjonowała. Ogromną tęsknotę zobaczyłam dopiero w jej ocenach. Nie miała już paska na świadectwie. Przestało jej zależeć. Zamknęła się w tym swoim pokoju niczym w warownej baszcie i broniła wstępu do niej. Nawet nie zauważyłam kiedy się tak od siebie oddaliłyśmy. Ona schowała się tam przede mną nie chcąc przysparzać mi dodatkowych kłopotów swoją osobą. Zniknęła po prostu, schowała się przed całym światem. Tam jej było dobrze, do dziś w  swoim pokoju w domu w Polsce czuje się najbezpieczniej. Amelka zdawała się niczego nie rozumieć, ale brak taty też zaczął jej po jakimś czasie doskwierać. Największą konsternację wywoływała zaczepiając obcych panów na ulicy. Zawsze sobie jakiegoś upatrywała i wołała: Tatuś! Tatuś! Poczekaj!
Na początku od razy łzy cisnęły mi się do oczu. Potem się do tego przyzwyczaiłam. Tego typu zrywy, odruchy stały się z czasem normą w naszym odmienionym życiu.
Musiałam nauczyć się grać w piłkę, a Olkowi zawsze było mało poświeconego mu czasu. Nie mogłam tak samo długo jak przedtem wysłuchiwać jego przydługawych relacji z przeczytanej książki, obejrzanego filmu, czy wymyślonego kawału.
Czas, którym dysponowałam był wyliczony, podzielony, skrupulatnie rozplanowany. Mowy nie było o żadnych przesunięciach.
          Wieczorami długo ze sobą rozmawialiśmy. Potrzebowałam tego. Nie ważne jak wysokie rachunki telefoniczne. Nie było się jak do ciebie przytulić. „Kocham cię” wypowiedziane przez słuchawkę musiało mi wystarczyć. W rzeczywistości nie wystarczało.
Kolejne cyfry zasilające nasze konto bankowe pozwalały jednak odetchnąć z ulgą. Pomału odzyskiwaliśmy równowagę. Z miesiąca na miesiąc zaczęliśmy się czuć coraz bardziej bezpiecznie. W kwestiach finansowych wypłynęliśmy na powierzchnię. Poczucie gruntu pod nogami bardzo uspakajało.

Wszyscy liczyliśmy dni godziny, minuty dzielące nas od zobaczenia siebie nawzajem. 

czwartek, 25 września 2014

Na zakręcie

          

           Pamiętam dzień, w którym powiedziałeś mi, że straciłeś pracę. Przyjechałam wtedy ze szkolenia taka uskrzydlona, naładowana pozytywną energią, z wiarą, że wszystko mogę
i z poczuciem, że świat należy znowu do mnie, że to nasze pięć minut. Najważniejsze, by dobrze je wykorzystać.
          Praca w szkole dawała mi wiarę we własne możliwości. Po ośmiu miesiącach urlopu macierzyńskiego czułam głód zrobienia czegoś więcej dla ludzkości, potrzebę zaopiekowania się dziećmi ze społeczności szkolnej, niesienia pomocy każdej słabszej jednostce. Zmieniając choćby odrobinkę rzeczywistość z takiej jaką ją zastawałam na inną, wymagalną, poprawniejszą, zgodną z zasadami.
          Nigdy nie lubiłeś swojej pracy w korporacji. Irytowali cię ślepi na manipulacje ludzie bezmyślnie podążający niczym ćmy w stronę światła. Chcąc nie chcąc też w tą stronę podążałeś. Trochę bardziej świadomy, podenerwowany i zirytowany otaczającymi cię nonsensami, których nie da się zmienić.  To był ten moment, gdy usiadłeś na świecącej się lampce. Położyliśmy dzieci spać. Poprosiłeś, bym usiadła. Przycupnąłeś koło mnie, popatrzyłeś w moje oczy. Chciałam opowiedzieć ci o swoich wrażeniach ze szkolenia, o pomysłach na nowy rok szkolny. Chciałam wylać na ciebie tą całą moją ekscytację, ale coś bliżej nieokreślonego kazało mi się zatrzymać. Przystanęłam, bo zobaczyłam w tych twoich szeroko otwartych oczach coś niepokojącego.
-Kochanie, coś się stało…
-Nie, nic się nie stało. To nic strasznego.-powiedziałeś. Chciałeś mnie uspokoić. Twoje ciało nie podążało za słowami. Słowa miały dać mi siłę i odwagę, ale ciało krzyczało, płakało. Ciało skuliło się ze strachu. Co z nami będzie? Co  dalej?
W tej chwili czułam, że to nasz mały osobisty koniec świata. Koniec.
-Nie martw się- powiedziałeś-przecież ludzie zmieniają pracę. Przecież jest tyle rzeczy, które mógłbym robić. Zresztą od dawna już myślałem o zmianie. Ja się tam  dusiłem. Tak naprawdę czuję ulgę. Jestem im wdzięczny. Pomogli mi zrobić coś na co sam nie potrafiłem się zdobyć. Trwałbym w tym bagnie, żył i gnił. Znajdę coś.
          Zacząłeś poszukiwania. Godziny spędzone w sieci, setki rozesłanych CV. Nic. Przynajmniej nic sensownego. Stoicki spokój i zapewnienia, że to tylko kwestia czasu,
że ogłoszeń jest tak wiele. Nikt nie odpisuje, to prawda, ale w końcu ktoś odpisze. W telewizji mówią, że u nas teraz boom gospodarczy, że pracy jest pod dostatkiem.
-Zobacz- pokazywałeś mi artykuły  w Internecie - Polska jest teraz zieloną wyspą na mapie Europy. Nigdzie indziej nie dzieje się tak dobrze jak u nas. Wszystkie kraje toną w kryzysie, wszystkie poszły na dno, tylko nasz statek unosi się na powierzchni. Znalezienie pracy to tylko czysta formalność, nawet jeśli zajmie mi to trochę więcej czasu niż pierwotnie zakładałem. Ale nic mnie nie ponagla. Oszczędności starczy nam na rok. Możesz być spokojna. Na kredyty, które zaciskają pętle na naszych gardłach też wystarczy.
         Tak, najwyżej bank przyjdzie i zabierze nam nasz dom. Wyśniony, wymarzony. Nasz mały, przytulny. Nasza ostoja spokoju i poczucie bezpieczeństwa. Przyjdzie i zabierze,
a potem zlicytuje. Poczucie bezpieczeństwa. Po trzech miesiącach twojego bezrobocia poczułam, że grunt zaczyna obsuwać mi się pod nogami. Oszczędności kurczyły się jak szalone. Nagle wszystko wydało się takie drogie. Media donosiły o kolejnych podwyżkach,
o ciągłych podwyżkach. Po pół roku usiadłam i przeliczyłam. Oszczędności kurczyły się
w zastraszającym tempie, na rok nie wystarczy. Wtedy zaczęliśmy się kłócić. Zła byłam na twoje zaklinanie rzeczywistości. Myślałam, że cię uduszę, gdy na moje pytanie o przyszłość odpowiadałeś:
-Wszystko będzie dobrze, kochanie. Nie martw się. Zobaczysz, jakoś to się ułoży.
          I wtedy trafił ci się ten nieszczęsny przedstawiciel handlowy. Przez kolejne trzy miesiące nie było cię w domu. Albo byłeś w pracy, albo wisiałeś na telefonie rozmawiając
z klientami. Ja sama z całym domem na głowie i wciąż bez pieniędzy. Bo twoje nowe zajęcie nie przynosiło dochodów.
-Muszę się jeszcze dużo nauczyć.-mówiłeś- A potem, muszę poczekać do końca miesiąca, bo szef czeka na przelewy.
          A potem czekałeś do końca następnego miesiąca i do końca następnego. I nic. Zanim zorientowałeś się, że nic z tego nie będzie minęły trzy albo cztery miesiące. Miesiące stracone, miesiące które oddaliły cię od szansy na sensowną pracę.
I kiedy już nam się wydawało, że za chwilę całe niebo spadnie nam na głowy i że pochłonie nas piekło, zadzwonił Adam, mąż mojej siostry Eli z Irlandii. Zaproponował ci pracę  co prawda na przysłowiowym zmywaku, ale za to w porządnej irlandzkiej restauracji .
          Wydawać by się mogło, że to już koniec naszych rozterek, niepowodzeń, niepewności i trwogi. Ten koniec okazał  się jednak być  dopiero początkiem. Początkiem tułaczki, zawieruchy i rewolucji w naszym i tak już mało poukładanym życiu.